PIK TETNULDI NIE DO ZDOBYCIA

22/08/2016 | Działalność, Relacje

Decyzja o wyprawie na Pik Tetnuldi pojawiła się, gdy podczas organizacji wyjazdu na Elbrusa, zeszła lawina uniemożliwiająca przedostanie nam się z Tbilissi do Rosji. Jedyne przejście graniczne zostało wówczas zamknięte. Po naradach i dyskusjach padł pomysł na rejon, Swanetii i zdobycie mało popularnego szczytu Tetnuldi. Początkowo mieliśmy jechać czteroosobowym zespołem w składzie Stanisław i Tomasz Rapczuk, Karol Kawałko i Tomasz Szwedo jednak w dniu wylotu zdecydował się także Tomasz Siedlak wykupując ostatnie miejsce w samolocie. Po przylocie do Tbilissi czekał na nas umówiony transport do Adishi, gdzie do pokonania mieliśmy ponad pięćset kilometrów. Tego samego dnia ruszyliśmy w góry. Przechodząc pełną krów, świń i innych zwierząt miejscowość, Adishi przeszliśmy przez drewniany most i kierowaliśmy się w prawo, ścieżką, która trawersuje zbocza. Po prawej stronie, dużo niżej, nieustannie towarzyszyła nam zburzona górska rzeka. Ścieżką podążamy aż do jedynego drogowskazu, na którym widnieje kierunek na Pik Tetnuldi. W tym miejscu brakuje, jakichkolwiek śladów wcześniejszych wędrówek i stromym stokiem z bujną roślinnością pniemy się ku górze. Z lewej strony mamy w zasięgu wzroku dolinę, której dołem płynie zburzony potok. Na stromym terenie pokrytym bujną roślinnością znajdujemy, wypłaszczenie gdzie przy zachodzie słońca na wysokości 2600 m rozbijamy nasze dwa namioty i kładziemy się spać. W nocy zerwała się ulewa, która nieustannie trwała przez dwanaście godzin. Gęsty deszcz uniemożliwiał nam wyjście z namiotów i załatwienie potrzeb fizjologicznych, dlatego po ustaniu opadów około godziny czternastej drugiego dnia wyprawy z niecierpliwością opuściliśmy namioty, zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dalszą wędrówką. Nadal kierowaliśmy się ku górze, idąc granią. W pewnym momencie doszliśmy do podwójnej bulwy, którą zaczęliśmy błędnie trawersować z prawej strony, oddalając się tym samym od właściwego kierunku trasy. Zmyliła nas ścieżka, prawdopodobnie pasterska, którą doszliśmy do żlebów. Z prawej strony w pełnej okazałości prezentował się niesamowicie spękany lodowiec Adishi Glacier. Zdając sobie sprawę z pomyłki i niewłaściwie obranego kierunku wspinaczki usiłowaliśmy znaleźć odpowiednią możliwość odbicia w lewo. Szliśmy po luźnych kamieniach, rzadziej występujących skałach i miejscami przechodziliśmy przez pierwsze pola śnieżne. Na jednym z nich przy wysokości 3200 m rozbijamy nasz drugi obóz. Noc tym razem była spokojna i przed wschodem słońca zwijamy zamarznięte i przysypane śniegiem namioty. Po wcześniejszym rekonesansie udajemy się w stronę zachodu do lodowca, gdzie musimy lekko zejść w dół. Uzbrajamy się w pełen sprzęt i rozpoczynamy poszukiwania właściwej przełęczy do dalszej drogi na szczyt. Pogoda dopisuje, jest słonecznie i mamy rewelacyjną przejrzystość. Niestety mijają prawie trzy godziny zanim odnajdujemy właściwy kierunek dalszej wędrówki. Wspinamy się, więc na przełęcz zwaną Amaranti Nest, gdzie też spotykamy ekipę Białorusinów prowadzoną przez przewodnika. Dalej kierujemy się stromym podejściem na północ i docieramy do skał, których prawym brzegiem ponownie schodzimy do stromego i ośnieżonego żlebu, którym docieramy na plateau lodowca Kasebi  z wysokością 3700m. W obozie ku naszemu zaskoczeniu spotykamy zespół Marcina Świtonia z Lubińskiego Klubu Wysokogórskiego. Kopiemy śnieg pod namioty, rozbijamy się i planujemy następnego dnia zrobić atak szczytowy. Zrywamy się, więc około pierwszej w nocy i oczekujemy, aż ekipa Białorusinów z przewodnikiem przetrze trasę na szczyt. Niestety nic z tego. Topimy w między czasie śnieg na wodę, jemy lekkie śniadanie i dopiero po czwartej godzinie decydujemy się ruszyć sami. Do naszej grupy dołącza Marcin z Lubina i przewiązani w sześciu ruszamy przez lodowiec. Początkowo obieramy naszą trasą szerokim łukiem z lewej strony (kierunek północno-zachodni) by w konsekwencji dojść do pierwszego dość stromego podejścia. Mając z lewej strony pokaźne seraki i z obu stron szczeliny odbijamy w prawo i pniemy się stokiem na wschód do góry. Z powodu sporego nachylenia terenu i ilości świeżego śniegu odcinek ten pokonujemy na kolanach, nieustannie posługując się czekanami. Co pewien czas robimy chwilę odpoczynku na zebranie oddechu i z czasem dość szeroką granią z widocznymi szczelinami, docieramy do ostatniego odcinka przed granią na szczyt. Podejście na nią to silnie nachylony stok, zwężający się u góry. Przecierając świeży śnieg, ten odcinek także pokonujemy na kolanach. Co pewien czas wspinając się wiatr nanosi chmury przez które widoczność spada na tyle, że robimy krótsze postoje oczekując wyklarowania widoczności. Na silnie nachylonym terenie mijamy z lewej strony dwie pokaźne szczeliny i docieramy do końca dalszej wędrówki. Przed wejściem na grań zerwał się lodowiec i wytworzyła się imponująca szczelina, której średnica sięgała około dwudziestu metrów. Lodowe mosty zerwane a głębokość zdawała się być jedną wielką otchłanią. Dalsza droga po długim rekonesansie okazała się być niemożliwa do przebycia. Szczelina rozerwała na dwie części obie granie. Będąc na wysokości 4200 metrów i stojąc na skraju olbrzymiej bryły lodu, która rozerwała się na głębokość kilkudziesięciu metrów, wszyscy przypomnieliśmy sobie huk, jaki słychać było dzień wcześniej w namiotach. Wówczas wszyscy uważaliśmy, że gdzieś w pobliżu musiała zejść lawina, jednak najwidoczniej miało miejsce najzwyklejsze przemieszczenie się aktywnego lodowca, którego skutki zbudziły respekt i wymusiły odwet. W drodze powrotnej po naszych śladach podążała zarówno ekipa Białorusinów jak i członków zespołu Marcina. Dotarliśmy bezpiecznie do bazy, gdzie po posiłku, zwinęliśmy namioty i ruszyliśmy w dół. Na przełęczy złapała nas burza z sypiącym się z nieba gradem i strzelającymi piorunami. Opady były tak intensywne, że przez stuptuty woda wpływała prosto do obuwia. Zmusiło to nas do całkowitego zejścia z gór i wieczorem cali przemoczeni dotarliśmy do miejscowości Adishi skąd przetransportowaliśmy się do Mestii.

Informacje praktyczne: Tetnuldi jest dość wymagającym i mniej popularnym szczytem można, więc liczyć na brak zainteresowania górą i sporadycznie występujących, ,turystów”. Z Tbilissi do Mestii najlepiej przemieścić się busem. Z Mestii do Adishi należy wynająć auto terenowe, których w Mestii w centrum jest dość dużo. W centrum funkcjonuje też Informacja turystyczna (przerwa około godz 14:00), gdzie bezpłatnie można otrzymać mapy i prospekty. W sklepach z pamiątkami można zaopatrzyć się w kartusze z gazem (drogo). Jest też kantor i baza noclegowa. W samej Adishi, w domu mieszczącym się w górnej części wsi można skorzystać z noclegu i zaopatrzyć się w piwo i papierosy. Za transport z lotniska do samej Adishi zapłaciliśmy 220 $. Powrót 250 $. Kierowca przekazał nam też kartusze po 10 Euro za szt. 440 gr. Wszystko dograliśmy przed wyjazdem u dziewczyny mówiącej i piszącej w języku polskim (mail: joana.vilbik@gmail.com). W samej Mestii ceny są bardzo wygórowane i wyższe nawet o 100 % niż w pozostałej części Gruzji. Z Kutaisi do Mestii kursuje mały samolot (koszt przelotu w jedną stronę 40 lari). Noclegi w Mestii u gospodarzy 20 lari. Obiad w restauracji/barze 6-10 lari. W samej okolicy jest mnóstwo tras krekingowych. Wymiana waluty z Euro i dolry na lary (1 lar > 2 zł).